W czasach, gdy niektórzy martwią się, że książki papierowe mogą zostać zastąpione ich elektronicznymi odpowiednikami, jeszcze większego znaczenia nabiera oprawa. Skoro treść niezależnie od nośnika pozostaje niezmienna, siłę książki tradycyjnej może stanowić jedynie sposób jej podania. Piękno wyrażone w formie wizualnej jest nieodłączną częścią panującej kultury obrazkowej. Chęć obcowania z pięknem i otaczania się pięknymi przedmiotami zdaje się czymś naturalnym dla człowieka. Z pewnością znajdą się więc tacy, którzy zechcą tę potrzebę umiejętnie wykorzystać.
Okładka jest wizytówką książki. Jest także polem do popisu dla specjalistów od marketingu. Niedoświadczony czytelnik, który nie orientuje się na rynku wydawniczym i nie potrafi odróżnić wydawnictw z doświadczeniem i renomą od wydawnictw żerujących na kapitalistycznym poletku (choć oczywiście gama oficyn jest o wiele bogatsza!) lub też czytelnik otwarty na nowe wyzwania, który chce dać szansę mniej znanym wydawnictwom musi w jakiś sposób dokonać wyboru. Jak? Jak najprościej – po okładce. Tak więc każdy czytelnik, który choć raz wpadł w sidła marketingu, powoli uczy się kodu kolorów, czcionek, formatów, użytego papieru, sloganów reklamowych takich jak „laureat Nagrody Nobla” czy „następca Nabokova”. Uczy się kategoryzować książki, przyswaja pewne odgórne schematy, które pozwalają mu wyłowić coś dostosowanego do jego gustu spośród niezliczonej liczby tytułów. Wzroku filozofa raczej nie przyciągnie różowa, krzykliwa okładka, dziecko niekoniecznie zainteresuje się surową czarną oprawą, a miłośniczka romansów pewnie nie raczy spojrzeć na książkę w barwach wojennych.
Chyba nie trzeba mnożyć przykładów wykorzystania kodu okładkowego i odwoływania się do gry skojarzeń. Wspomnę tylko o jednej okładkowej farsie związanej z sukcesem komercyjnym książki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Tomy zaczęły ostatnio zdobić na swe lica odcieniami granatu i szarości, tajemniczymi nazwiskami czy liczbami. Cóż, wiadomo, że książki w naszym kraju nie sprzedają się w dużych nakładach, więc każda szansa na osiągnięcie zysku jest dla wydawców niezwykle kusząca.
Wróćmy jednak do kwestii wyboru. Wybór to odrzucenie innych możliwości. Wybór książki po okładce, to wyuczone, narzucone podejście ma w sobie coś z segregacji i uprzedzenia. Niestety istnieją książki, które mogą ucierpieć na graficznym dostosowaniu do określonej grupy docelowej prowadzącym do wykluczenia. Poniższa okładka wydania polskiego powieści Doris Lessing wręcz odstręcza od lektury. Oprawa wydania brytyjskiego wydaje się natomiast zupełnie przystępna.
Jak więc nie zwariować? Ciekawe rozwiązanie można dostrzec na rynku francuskim. Część wydawnictw, zwłaszcza tych cieszących się renomą lub słynących z tradycji zdecydowała się na bardzo surową oprawę lub na ujednolicenie okładek wydawanych powieści. Reguła ta dotyczy głównie książek wydawanych pierwotnie we Francji przez takie domy wydawnicze jak Gallimard, Stock, Grasset, Flammarion, P.O.L. czy Minuit. Ma to swoje dobre strony – do literatury i do czytelnika podchodzi się poważnie, traktuje się go jako człowieka zdolnego do samodzielnego dokonania wyboru, posiłkującego się opisem książki lub pobieżną lekturą. Zaczyna się więc przygodę z książką bez uprzedzeń związanych z gatunkiem. Jednak ta zdawałoby się niedyskryminująca praktyka nie jest pozbawiona wad. Po pierwsze może ona powodować przywiązanie do wydawnictwa i przekonanie, że wszystkie wydawane przez nie książki odpowiadają oczekiwaniom czytelnika – a nie zawsze tak być musi. Po drugie, ta sprawiedliwość, jest nie tylko monotonna, ale i odarta z piękna, bo tworzenie okładek, to też sztuka.