Michel Houellebecq w ogniu pytań, czyli premiera Soumission

Zadziwiające z naszej krajowej perspektywy jest to, że we Francji premiera książki może być wydarzeniem, którego wszyscy wyczekują niecierpliwie. Nowa książka Michela Houellebecqa na długo przed ukazaniem się była omawiana i krytykowana (umożliwiło to pojawienie się w sieci na dwa tygodnie przed premierą skanu egzemplarza przeznaczonego dla prasy), zupełnie zdominowała środki masowego przekazu. W dzień ukazania się zapanowało bezgraniczne szaleństwo. Autor przed premierą i w dzień premiery przechodził w zasadzie z rąk do rąk, był wszechobecny: gościł nie tylko w recenzjach prasowych, ale także w audycjach telewizyjnych i radiowych. Należy jednak podkreślić, że wartość jego wypowiedzi w dużym stopniu zależała od zdolności dziennikarza. Nie tylko sam autor dwoił się i troił, mnożyły się także komentarze ludzi kultury i polityków, osób, które przeczytały powieść i tych, które tego nie zrobiły, ale zdołały wyrobić sobie już własny pogląd na jej temat.

Dlaczego? Każda powieść Houellebecqa wzbudza ogromne zainteresowanie, lecz należy podkreślić, że Soumission wpisuje się w społeczno-polityczną debatę o przyszłości Francji. Akcja powieści dzieje się w roku 2022, kiedy to w drugiej turze wyborów prezydenckich muzułmanin Mohamed Ben Abbès pokonuje Marine Le Pen stojącej na czele prawicowej partii Front National. W konsekwencji Francja staje się krajem islamskim: kobiety muszą zasłaniać swe oblicza, dopuszczalna jest poligamia, normą stają się małżeństwa aranżowane, a lukratywne stanowiska są dostępne jedynie dla wyznawców islamu. Nie można jednak zapominać, że bohaterem książki jest specjalista od Jorisa-Karla Huysmansa i że jest to wątek bardzo istotny dla całej powieści (to od niego rozpoczął się proces twórczy).

Komentarze, które jak można się domyślać odnosiły się raczej do tła społeczno-politycznego, były skrajne. Dało się usłyszeć bądź przeczytać, że wizja przedstawiona w książce jest nierealna i toksyczna, obraz stereotypowy i spłaszczony albo wręcz odwrotnie, że ta fikcja może stać się rzeczywistością przy poparciu UMP i PS (to zdanie Marine Le Pen). Niektórzy bili brawa za odwagę, inni wymyślali pisarzowi od nieodpowiedzialnych islamofobów zaogniających społeczne konflikty.

Jeśli wierzyć autora słowom, a trzeba podkreślić, że w szerzej perspektywie udzielonych wywiadów brzmią one przekonująco, jego celem nie była prowokacja. Zresztą francuski pisarz nie wierzy w to, że powieści mogą zmieniać świat, ale skoro media media nie potrafią mówić o tematach związanych z religią, to powieść może stać się polem do poważnej debaty. Książka przedstawia jeden z możliwych scenariuszy, lecz przede wszystkim zawiera ona dogłębną analizę francuskiego społeczeństwa. Houellebecq nie tylko potrafi przejrzeć i przedstawić konstrukty filozoficzne, społeczne, kulturowe, ekonomiczne, lecz także dotrzeć do poziomu mas, pojąć, rzec by można podskórnie, ich sposób funkcjonowania. Houellebecq zgadza się z Comtem, że religia jest niezbędna dla istnienia społeczeństwa. Głosi śmierć laickości i filozofii oświecenia, która nakłada na ludzi jarzmo myślenia i odpowiedzialności za swe życie, pogrążając ich w chaosie i beznadziei, których nie jest wstanie ukoić konsumpcjonizm i indywidualizm. Na szczątkach wartości, którymi wciąż chlubi się Francja, wyrasta nowe religijne życie, życie, rozumiane także w sensie demograficznym.

Warto podkreślić, że podejście Houellebecqa do islamu uległo zmianie (przynajmniej sam tak twierdzi). W 2001 roku mówił o nim, jako o najgłupszej religii. Teraz przyznaje, że przeczytał uważnie Koran… i byłby w stanie negocjować swoje stanowisko. Jako największy problem tej religii uznaje możliwe interpretacje, które są w stanie doprowadzić do ekstremizmu. Uważa, że nie jest islamofobem, a przynajmniej, że nie można znaleźć echa takiej postawy w jego najnowszej książce. Co więcej, spróbował wczuć się w pozycję francuskiego obywatela wyznającego islam. Na kogo miałby głosować muzułmanin? Poglądy lewicowe, np. legalizacja małżeństw homoseksualnych są sprzeczne z jego wartościami. Bliże mu są wartości prawicy, ta jednak zwalcza imigrantów i muzułmanów. Houellebecq więc przekonuje, że jedynym rozwiązaniem dla wyznawców islamu jest założenie partii, która mogła by ich reprezentować. Taki scenariusz wydaje się pisarzowi naturalny i możliwy. Na zarzuty, że rok 2022 jest datą mało realną dla przewrotu islamskiego, autor odpowiada, że jak najbardziej zdaje sobie z tego sprawę, ale po pierwsze, chciał dodać wydarzeniom nieco dramaturgi, a po drugie, argumentuje, że gdyby datę przesunął bardziej w przeszłość, nie mógłby odmalować karykatur obecnie rządzących polityków, a na tym mu bardzo zależało. Nie sądzi jednak, żeby tę książę można było w jakiś sposób wykorzystać politycznie, jego zdaniem znacznie lepiej nadają się do tego eseje. Powieść może posłużyć za to jako temat do rozmów, może przenieść w inny wymiar, pozwolić zakosztować innego życia.

Mam nadzieję, że już wkrótce sama będę mogła ocenić tę powieść. Teraz pozostaje mi tylko marzyć, by u nas politycy mogli rozprawiać z takim zacięciem o literaturze.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Kpina ze szczyptą erudycji, czyli „Porwanie Michela Houellebecqa” Guillaume’a Nicloux

Pod koniec września do kin w Polsce trafił mockument „Porwanie Michela Houellebecqa” ze słynnym francuskim pisarzem w roli głównej. Dla miłośników twórczości Houellebecqa jest to niewątpliwie pozycja obowiązkowa. Obraz jest prześmiewczy i zupełnie rozbrajający, ale sprowadzanie go do czystego absurdu byłoby pewnym nadużyciem. „Porwanie Michela Houellebecqa” to także wyrafinowana gra z widzem, bo potrzeba nie lada erudycji, by odkryć jego smaczki. Niepoprawne politycznie wypowiedzi o Polsce przywodzą na myśl tradycję funkcjonowania naszego kraju w kulturze francuskiej zapoczątkowaną przez Alfreda Jarry’ego w sztuce Ubu Roi („Ubu król” ), a raczej w przedpremierowej zapowiedzi, w której padło słynne zdanie „Quant à l’action qui va commencer, elle se passe en Pologne, c’est-à-dire nulle part.” („Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie”) Więcej o sztuce i jej związkach z Polską można przeczytać tu. Innym niesamowitym nawiązaniem w filmie była zaśliniona poduszka Warcrafta, która stała się przedmiotem kłótni francuskiego pisarza i jednego z porywaczy, który twierdził, że Houellebecq ją zakupił i opisał ten fakt w jednej ze swoich książek. To moim zdaniem jeden z lepszych momentów filmu ukazujący zatwardziałość przekonań czytelników (cóż tu więc mówić o krytykach!) wobec świętej prawdy pisarza (nic takiego nie napisałem!) i obnażający zawodność ludzkiej pamięci. Kto zna twórczość Houellebecqa, ten wie doskonale, że chodzi o fragment książki „H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu”. Ale co w niej dokładnie było? Owszem, pamiętałam, że była tam mowa o poduszce, która miała leżeć w jednym z antykwariatów w mieście Lovecrafta i przerażać, bo przecież niegdyś leżała na niej głowa pełna niezwykle koszmarnych wizji. Z ciekawości sięgnęłam po książkę. Rzeczywiście, Houellebecq nie opisał historii z poduszką, zrobił to we wstępie Stephen King. Od czasu tego odkrycia cały czas się zastanawiam, czy aby ze względu na ulotność pamięci, pisząc ten tekst czegoś nie przekręciłam.

 

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Swawole wydawnicze, czyli nowa powieść Milana Kundery!

Trzy lata po wydaniu dzieł zebranych Milana Kundery w prestiżowej serii La Bibliothèque de la Pléiade, czeski autor (lub jak wolą Francuzi – francuski pisarz pochodzenia czeskiego) dokłada kolejną cegiełkę do swojego dzieła. Kogoś, kto choć trochę interesował się prozą Milana Kundery nie zdziwi zapewne fakt, że nowa książka ukazała się najpierw we włoskim przekładzie.

Na francuski oryginał przyszło nieco poczekać. Dwa miesiące temu, a dokładnie 3 kwietnia, powieść La fête de l’insignifiance (której tytułu  nie odważę się przełożyć, poczekam na Marka Bieńczyka!) ukazała się wreszcie we Francji nakładem wydawnictwa Gallimard. Książka liczy 144 strony, co oznacza, biorąc pod uwagę duże marginesy i interlinie charakterystyczne dla takiego wydania, że jest naprawdę krótka. Kunsztowna, ironiczna, nie do streszczenia, jak dzieło sztuki współczesnej – tak określa ją Nathalie Crom dziennikarka Téléramy. Mam nadzieję, że sama wkrótce będę mogła się przekonać, co mieści się w tej krótkiej formie.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

L’écume des jours, czyli recenzja tłumaczenia filmu Dziewczyna z lilią

Wiele już wylano atramentu i wybito klawiszy nad polskimi tytułami zagranicznych filmów. Dziewczyna z lilią dołącza do niechlubnego grona tytułów nietrafionych i absurdalnych. Film mógłby się równie dobrze nazywać Dziewczyna z wyrywaczem serc albo Młodzian z Partre’em pod pachą. Ale nie o tym chciałam pisać.

źródło: www.premiere.fr

Boris Vian jest jednym z moich ulubionych pisarzy, dlatego z niecierpliwością czekałam na tę ekranizację. Wizualnie film po prostu czaruje surrealizmem i zachwyca efektami, choć czasem ich nagromadzenie może wydawać się męczące. Podobało mi się także igranie ze współczesnością – ujęcie w filmie rozkopanych Les Halles. Wciąż nie jestem do końca przekonana do obsady, bo choć lubię i Audrey Tautou i Romaina Durisa, to ci piękni, prawie czterdziestoletni, nie emanują już świeżością godną dwudziestoletnich bohaterów książki. To jednak błahostka. Nic nie równa się z rozczarowaniem, jakie przyniosło tłumaczenie filmu. I nie o tytuł wyłącznie mi chodzi. Większość dialogów, oględnie mówiąc, nie urzeka.

We francuskim oryginale zdania wyrwane prosto z powieści sąsiadują ze zdaniami przekształconymi na potrzeby fabuły filmowej. W polskim przekładzie istnieją prawdopodobnie zdania wyłącznie przekształcone przez tłumacza. Odnoszę nieodparte wrażenie, że osoba przygotowująca napisy nie sięgnęła do spolszczenia „Piany dni” („Piany złudzeń”) dokonanego przez Marka Puszczewicza. Zamiast „pianoktajlu” jest „pianobar”, zamiast „wyrywacza serc” jest „wyłuskiwacz serc”. Po co? Dlaczego? U miłośników prozy Viana powoduje to rozdwojenie jaźni.

Polskie napisy nie oszałamiają także językiem. Często jest on ordynarny i zbyt współczesny. Zdanie, które w oryginale książkowym brzmi: „Je n’aime pas les garçons qui disent des horreurs devant les jeunes filles” (a u Marka Puszczewicza „Nie lubię chłopców, którzy plotą podobne okropieństwa w obecności dziewcząt”) zostało skrócone do niezbyt zgrabnego „Nie lubię facetów, którzy są obleśni”. Rozumiem, że 40 znaków na linijkę mocno ogranicza, ale naprawdę można było z tego lepiej wybrnąć! Inną kwestią jest to, że czasem, zupełnie bez uzasadnienia, „vous” tłumaczone jest zamiast pan/pani jako ty. Kto zwraca się do dopiero co poznanego lekarza per ty?

Muszę przyznać, że polskie tłumaczenie filmu mocno mnie zirytowało i przez to nieco zepsuło odbiór filmu jako całości. A szkoda, bo „L’écume des jours” w reżyserii Michela Gondry’ego naprawdę warto zobaczyć.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Tłumaczenie gier komputerowych

Twórcy gry Assassin’s Creed IV coraz mocniej dają znać o sobie, częstując nas kolejnymi zwiastunami nowej części Black Flag, która ma się ukazać dopiero pod koniec października. Chcąc osłodzić sobie nieco to długie oczekiwanie, postanowiłam powrócić do Assassin’s Creed III.

Szczerze mówiąc, nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne w grze komputerowej jest dobre tłumaczenie. I nie idzie mi wcale o zwykłą ekwiwalencję czy brak rażących błędów, rzecz dotyczy raczej dbałości o polszczyznę.

O doskonałym tłumaczeniu zwykle się nie dyskutuje, bo nie budzi ono kontrowersji ani oburzenia. Jeśli jest dobre, najczęściej po prostu się go nie zauważa. Znacznie chętniej notuje się potknięcia. I tak właśnie poprzez porównanie ze słabym tłumaczeniem Mafii II  doszłam do wniosku, że tłumacze przygotowujący napisy do Assassin’s Creed III wykazali się nie lada językową finezją i wyczuciem.

Zacznijmy jednak od Mafii II. Rozumiem, że bohaterowie tej gry nie mogą posługiwać się polszczyzną elegancką i pachnącą, gangster to gangster. Jego język powinien być mięsisty, soczysty i niepokorny, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Przekleństwa w środowisku gangsterskim są normą, lecz skoro rzecz dzieje się w latach 40-tych i 50-tych, język powinien odzwierciedlać ducha tamtych czasów, współgrać ze wspaniałą muzyką i klimatem starego Nowego Jorku.

Nie podoba mi się nadmierna wulgaryzacja języka w tłumaczeniu, choć należy podkreślić, że oryginalna angielszczyzna też jest siarczysta. Tylko czy naprawdę nie było innej możliwości, niż przetłumaczyć kill them all jako zajeb ich albo go  jako spierdalajmy? W przypadku tego ostatniego, skoro bohaterowie jadą samochodem, wystarczyłoby może po prostu gazu? Nie zaprzeczam, że wulgaryzmy są niezbędnym komponentem językowym, jednak zbyt duże nagromadzenie niecenzuralnych słów niweluje ich kaliber i staje się po prostu nudne. Stoję na stanowisku, że wulgaryzmy w tłumaczeniu powinny znajdować się wyłącznie tam, gdzie są w oryginale. Oddajmy jednak sprawiedliwość tłumaczom – zdarza się, że niwelują ilość bluzgów. Być może więc te nietypowe ekwiwalenty to efekt kompensacji? No cóż, mimo wszystko takie rozwiązanie mnie nie przekonuje.

Sądzę, że dobrym wyjściem byłaby stylizacja języka na dawne czasy. Może wystarczyłoby poszukać inspiracji w książkach i filmach z tamtych lat lub użyć nieco wyobraźni? Tłumaczenie, nawet w aspektach niezwiązanych z dawnymi czasami, wydaje się dość toporne – dlaczego dwóch facetów, siedząc w samochodzie mówi „chodźmy do domu” („let’s go home”) zamiast „jedźmy do domu”? Nawet takie drobne aspekty sprawiają, że polskie dialogi wydają się, oględnie mówiąc, niedopracowane.

Jestem natomiast zachwycona tłumaczeniem dialogów w Assassin’s Creed III. Napisy charakteryzują się ogromną dbałością o język, o jego bogactwo i różnorodność. Jest to bez wątpienia tłumaczenie nieszablonowe, ekwiwalenty nie są pierwszymi lepszymi słowami wyrwanymi wprost ze słownika, lecz słowami zmyślnie wybranymi spośród wielu synonimów. Język ten dobrze współgra z XVIII wiecznymi realiami. Oczywiście, nie jest to język jakim posługiwał się Stanisław August czy Hugo Kołłątaj, lecz raczej język poddany obróbce na modłę Sienkiewiczowską, lekko stylizowany i delikatnie przykurzony. Brzmi to wspaniale.

Oto kilka przykładów kreatywności tłumaczy:

Who knows? — Któż może to wiedzieć?
A question, if I may. — Mam pytanie, jeśli łaska.
Excellent.Wybornie.
They have a little love for the capitan.Nie pałają miłością do kapitana.
Why do you say that?Po czym pan to wnosi?
- To our success then. – And soon. —  - Za nasz sukces. – I to rychły.
All will be forgiven.Wszystkie przewinienia pójdą w niepamięć.
They have certain allure. — Potrafią przykuć wzrok.

Jak widać powyżej, tłumacze nie trzymali się niewolniczo oryginału, lecz starali się raczej skupić na tym, by tłumaczenie było dopasowane do kontekstu i przejrzyste, a także by oddawało ducha czasów. Odstępstwa stanowią moim zdaniem siłę całego przekładu. Twórcom polskich napisów do Assassin’s Creed III należą się gratulacje i to nie małe.

Znacznie mniej udane wydają się (podkreślam słowo wydają, bo w przypadku tych tekstów nie mam dostępu do wersji oryginalnej) opisy znajdujące się w bazie danych Animusa. Nie są tak zgrabne stylistycznie, lecz może to wynikać nie tylko z jakości pracy tłumaczy, ale także z faktu, że opisy odzwierciedlają sposób mówienia ich autora, jednego z bohaterów gry, Shauna Hastingsa. Jego język jest nieco ironiczny, arogancki i jak na mój gust dość prymitywny. Dają tu o sobie zapewne znać różnice kulturowe, zwłaszcza te dotyczące humoru. Jednak potknięcia w samym tłumaczeniu także się zdarzają. Np. w opisie Bunch of Grapes znajduje się takie oto zdanie: (…) mogło też chodzić o lokację – tawerna znajdowała się tuż obok starego budynku stanowego (…). Niewątpliwie miejsce lokacji powinna zająć lokalizacja. Zdarzają się też stylistyczne niezgrabności  jak w haśle Benjamin Franklin: (…) starszy Franklin odkrył, że młody Benjamin pisał do jego gazety pod pseudonimem – Silence Dogood – i to pisał niezmiernie popularną jej sekcję. Coś tu niewątpliwie zgrzyta z tym pisaniem sekcji. Te wpadki mogę jednak wybaczyć w obliczu świetnie przygotowanych napisów. Zastanawiam się jednak, czy ktoś przypadkiem nie stwierdził, że dodatkowych opisów i tak nikt czytać nie będzie?  :)

W ramach podsumowania warto podkreślić, że jakość tłumaczenia w dużej mierze zależy od jakości tekstu wyjściowego. Nie ma wątpliwości, co do tego, że angielskie dialogi w Assassin’s Creed III są dopracowane, urozmaicone, ciekawe stylistycznie. Opisom znajdującym się w bazie danych Animusa daleko jednak do doskonałości. To samo można powiedzieć o dialogach w  Mafii II. Jednak w przypadku niezbyt udanego tekstu oryginalnego, trudno wymagać od tłumacza tego, by cały tekst przepisał na nowo.

 

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Okładki i kobiety, czyli kategoryzacji ciąg dalszy

W kwietniu wysłuchałam audycji The New York Times Book Review prowadzonej jeszcze przez Sama Tanenhausa. Jedną z jego rozmówczyń byłą Meg Wolitzer, której niedawno wydana książka zbiera wiele pochwał. Jednak punktem, który zainteresował mnie najbardziej był tekst, do którego odwołano się w rozmowie, a dokładniej esej „The Second Shelf. On the Rules of Literary Fiction for Men and Women” zamieszczony New York Timesie rok wcześniej. Zdaje się, że wywołał on sporą burzę w literackim środowisku Ameryki Północnej.

Esej ten przykuł moją uwagę, ponieważ w pewnym stopniu odnosi się do niedawno rozważanej przeze mnie kwestii okładek. Meg Wolitzer buntująca się przeciw kategoryzowaniu rozpoczyna swój tekst następującym pytaniem: “Czy jeżeli powieść “The Marriage Plot” (Intryga małżeńska) autorstwa Jeffreya Eugenidesa napisałaby kobieta, a na okładce widniałby ten sam tytuł i obrączka, to czy wciąż wzbudzałaby ona zainteresowanie w kręgach literackich?”. Cóż, muszę przyznać, że okładka nie budzi zbyt poważnych skojarzeń, a kobiece nazwisko mogłoby utwierdzić w konieczności zaszeregowania tej książki jako jednego z wielu podobnych do siebie romansów. Dyskryminacja czyha tuż za rogiem. Książka jednak odniosła sukces, bo, jak daje nam do zrozumienia między wierszami Meg Wolitzer, oprócz literackiej wartości zyskała poklask krytyków – mężczyzn, którzy potrafili wszem i wobec ogłosić, że czytanie książki z taką okładką czy tytułem nie jest ujmą na honorze.

Meg Wolitzer podnosi przede wszystkim kwestię marginalizowania twórczości kobiet i kategoryzowania jej jako literatury drugorzędnej, najczęściej bezwartościowej, niewartej tego, by raczyło na nią spojrzeć oko cenionego krytyka czy w ogóle jakiegokolwiek mężczyzny. Utrwalaniu podziałów sprzyja też podział na kategorie w sklepach internetowych, gdzie większość powieści napisanych przez kobiety jest sklasyfikowana jako „Women’s Fiction” (w naszym kraju można spotkać się z nazwą „literatura kobieca”). Dużą rolę w tej klasyfikacji odgrywają wydawnictwa, które zachęcają lub wręcz zmuszają autorów do wyboru takiej, a nie innej konwencji. Pisze o tym Lionel Shriver, autorka książki „Musimy porozmawiać o Kevinie” w artykule „I write a nasty book. And they want a girly cover on it”, która osobiście doświadczyła nacisków w sprawie wyboru okładki. Wydawcy nalegali, by wybrała okładkę, która nie odstraszy kobiet, ale wpisze się w stereotyp książki, po którą z chęcią sięgną czytelniczki. A one, zdaniem wydawców amerykańskich jak i europejskich, wybierają wyłącznie książki o kobietach, emanujące delikatnością. Sama buntuję się przeciw narzucaniu kobietom takiej „kobiecości”, ale o tym może innym razem. Wróćmy do Meg Wolitzer, która sądzi, że gdy finezyjne czcionki i pastelowe okładki pachną kiczem, prosty krój liter i surowość „męskich” okładek zdają się krzyczeć do czytelników i krytyków: ta książka to literackie wydarzenie!

Pisarstwo kobiece to problem na miarę błędnego koła, z którego trudno się wyrwać. Sama wpadam w pułapkę kategoryzacji i odrzucam „literaturę kobiecą”. Różowe okładki do mnie nie przemawiają, nie mam ochoty sięgać po nie nawet z ciekawości, nie interesują mnie romantyczne, kiczowate, przesłodzone sceny, wieczne rozstania i powroty czy niskich lotów porady psychologiczne. Nijak się to ma do mojego życia. Przemawia do mnie natomiast piękno słowa, intelekt, erudycja, przemyślana kompozycja narracyjna, wyrafinowana gra z czytelnikiem, ironia, nieuchronność, nieuchwytność, celność i brak happy endów. Tego po książkach z praniem na obwolucie trudno się spodziewać. Nie dziwi mnie więc reakcja większości mężczyzn na literaturę podaną w taki sposób. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, jak wiele autorek musi się zmagać z wydawcami i okładkowym gettem.

Kij ma jednak wciąż i niezmiennie dwa końce, oba umoczone w kapitalizmie. Z jednej strony mamy głodnych zysku wydawców, zdających sobie sprawę, że 80% czytających prozę to kobiety (za Lionel Shriver) i wciskających inteligentne autorki w tani gorset okładkowego sentymentalizmu, z drugiej zaś zaradne pisarki, świadome tego, że kody okładkowe weszły już na stałe do naszego świata i że są one kluczem do komercyjnego sukcesu (również za Lionel Shriver).

W moim tekście streściłam tylko kilka punktów rozwiniętych przez Meg Wolitzer. Zachęcam do lektury całości artykułu, w którym więcej jest feministycznych tropów dotyczących m.in. krytyki literackiej i podwójnych standardów dla kobiet i mężczyzn. Artykuł, z którego pochodzi także zamieszczona wyżej grafika można znaleźć tu. Równie ciekawy, choć krótszy artykuł Lionel Shriver dostępny jest tu.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Nie oceniaj książki po okładce?

W czasach, gdy niektórzy martwią się, że książki papierowe mogą zostać zastąpione ich elektronicznymi odpowiednikami, jeszcze większego znaczenia nabiera oprawa. Skoro treść niezależnie od nośnika pozostaje niezmienna, siłę książki tradycyjnej może stanowić jedynie sposób jej podania. Piękno wyrażone w formie wizualnej jest nieodłączną częścią panującej kultury obrazkowej. Chęć obcowania z pięknem i otaczania się pięknymi przedmiotami zdaje się czymś naturalnym dla człowieka. Z pewnością znajdą się więc tacy, którzy zechcą tę potrzebę umiejętnie wykorzystać.

www.rzeki-metafizyczne.blogspot.com

Okładka jest wizytówką książki. Jest także polem do popisu dla specjalistów od marketingu. Niedoświadczony czytelnik, który nie orientuje się na rynku wydawniczym i nie potrafi odróżnić wydawnictw z doświadczeniem i renomą od wydawnictw żerujących na kapitalistycznym poletku (choć oczywiście gama oficyn jest o wiele bogatsza!) lub też czytelnik otwarty na nowe wyzwania, który chce dać szansę mniej znanym wydawnictwom musi w jakiś sposób dokonać wyboru. Jak? Jak najprościej – po okładce. Tak więc każdy czytelnik, który choć raz wpadł w sidła marketingu, powoli uczy się kodu kolorów, czcionek, formatów, użytego papieru,  sloganów reklamowych takich jak „laureat Nagrody Nobla” czy „następca Nabokova”. Uczy się kategoryzować książki, przyswaja pewne odgórne schematy, które pozwalają mu wyłowić coś dostosowanego do jego gustu spośród niezliczonej liczby tytułów. Wzroku filozofa raczej nie przyciągnie różowa, krzykliwa okładka, dziecko niekoniecznie zainteresuje się surową czarną oprawą, a miłośniczka romansów pewnie nie raczy spojrzeć na książkę w barwach wojennych.

Chyba nie trzeba mnożyć przykładów wykorzystania kodu okładkowego i odwoływania się do gry skojarzeń. Wspomnę tylko o jednej okładkowej farsie związanej z sukcesem komercyjnym książki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Tomy zaczęły ostatnio zdobić na swe lica odcieniami granatu i szarości, tajemniczymi nazwiskami czy liczbami. Cóż, wiadomo, że książki w naszym kraju nie sprzedają się w dużych nakładach, więc każda szansa na osiągnięcie zysku jest dla wydawców niezwykle kusząca.

Wróćmy jednak do kwestii wyboru. Wybór to odrzucenie innych możliwości. Wybór książki po okładce, to wyuczone, narzucone podejście ma w sobie coś z segregacji i uprzedzenia. Niestety istnieją książki, które mogą ucierpieć na graficznym dostosowaniu do określonej grupy docelowej prowadzącym do wykluczenia. Poniższa okładka wydania polskiego powieści Doris Lessing wręcz odstręcza od lektury. Oprawa wydania brytyjskiego wydaje się  natomiast zupełnie przystępna.

Jak więc nie zwariować? Ciekawe rozwiązanie można dostrzec na rynku francuskim. Część wydawnictw, zwłaszcza tych cieszących się renomą lub słynących z tradycji zdecydowała się na bardzo surową oprawę lub na ujednolicenie okładek wydawanych powieści. Reguła ta dotyczy głównie książek wydawanych pierwotnie we Francji przez takie domy wydawnicze jak Gallimard, Stock, Grasset, Flammarion, P.O.L. czy Minuit. Ma to swoje dobre strony – do literatury i do czytelnika podchodzi się poważnie, traktuje się go jako człowieka zdolnego do samodzielnego dokonania wyboru, posiłkującego się opisem książki lub pobieżną lekturą. Zaczyna się więc przygodę z książką bez uprzedzeń związanych z gatunkiem. Jednak ta zdawałoby się niedyskryminująca praktyka nie jest pozbawiona wad. Po pierwsze może ona powodować przywiązanie do wydawnictwa i przekonanie, że wszystkie wydawane przez nie książki odpowiadają oczekiwaniom czytelnika – a nie zawsze tak być musi. Po drugie, ta sprawiedliwość, jest nie tylko monotonna, ale i odarta z piękna, bo tworzenie okładek, to też sztuka.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

La Liste Goncourt: le choix polonais 2012

Oto nominowani:

Vassilis Alexakis L’enfant grec 
Gwenaëlle Aubry Partages 
Thierry Beinstingel Ils désertent 
Serge Bramly Orchidée fixe 
Patrick Deville Peste et choléra 
Joël Dicker La vérité sur l’affaire Harry Québert 
Mathias Enard Rue des voleurs 
Jérôme Ferrari Le sermon sur la chute de Rome 
Gaspard –Marie Janvier Quel trésor ! 
Linda Lê Lame de fond
Tierno Monenembo Le terroriste noir 
Joy Sorman Comme une bête 

W związku z tym, że czytam już od 4 lat książki nominowane do Nagrody Goncourtów, wyklarowała mi się pewna wizja książek goncourtowych. Tworzą one niejednolity twór i dlatego, trzeba odróżnić ziarno od plew. Tych ostatnich, mdłych i mało odkrywczych, jest oczywiście więcej, ale bywają i tłuste lata albo raczej piękne przypadki, które wpychają w ręce świetną powieść już na początku czytania.

Doświadczenie nauczyło mnie, że wydawnictwo Actes Sud wybiera książki nietypowe i znaczące. Właśnie dlatego z niecierpliwością pochwyciłam Sermon sur la chute de Rome, której autorem jest Jérôme Ferrari. I nie zawiodłam się. Jest to powieść dobrze przemyślana, której struktura zrywa z linearnością, nie w celu urozmaicenia, ale po to, by lepiej uwidocznić złożoność ludzkich losów, nieuchronne przemijanie cykli, powolne konstruowanie przez bohaterów światów, które skazane są na zagładę. Na kartach tej niewielkiej książki splatają się ze sobą losy kilku pokoleń, tworzą całość, ale nie odbierają żadnemu z bohaterów swoistości. Mistrzowska minimalistyczna saga, w której pobrzmiewa dwudziestowieczna historia Francji : kolonizacja, dwie wojny światowe, wojny o utrzymanie pozycji imperium w Wietnamie i Algierii. Początkowo trudno jest wejść w ten świat, ale po chwili zaczyna on przykuwać swoją prawdziwością, jasnymi i ciemnymi stronami życia, choć tych drugich jest z pewnością więcej. Z powieści przebija poczucie nieuchronności, konieczności poddania się biegowi spraw, niewytłumaczalności pewnych zjawisk. Filozofia krzyżuje się z życiem, po to, by zostać zepchnięta na margines. Jednak na ostatnich stronach powraca i to jak! Ludzka pycha zostaje ukarana. We współczesnej goncourtowej powieści to właściwie wyjątek: w zakończeniu wkracza metafizyka, przenosimy się do świata zagrożonego upadkiem, chaosem, który przynoszą najazdy barbarzyńców zwiastujące nieuchronny koniec świata. Słuchamy Augustyna, który przemawia o nicości, ocaleniu i odrodzeniu w innym, lepszym świecie. I zostajemy z pustymi rękami, bo współczesnemu człowiekowi trudno uwierzyć jego słowom.

Ils désertent nie jest pierwszą nominacją Thierry’ego Beinstingela do Prix Goncourt. Dwa lata temu na liście stworzonej przez Akademię figurowała książka Retour aux mots sauvages nawiązująca do samobójstw w France Télécom. W swoim kolejnym utworze Thierry Beinstingel wciąż zajmuje się kondycją współczesnego człowieka, która nieuchronnie łączy się z pracą i karierą. Powracają tematy związane z samotnością, zaburzoną hierarchią wartości, strachem, wyrachowaniem. Finał jest jednak pełen optymizmu, literatura Was ocali! Powieść czyta się dobrze, choć nie zachwyca, bo temat zdaje się zbyt wyeksploatowany przez socjologów, by mógł wzbudzać większe zainteresowanie. Autor eksperymentuje z formą, choć trudno nazwać ekperymentem technikę, którą przyswoili już twórcy nouveau roman. Czytelnik jest poniekąd zmuszony wcielić się w dwoje bohaterów: w starszego sprzedawcę, gdy wywoływany jest poprzez użycie formy vous i w młodą kobietę, gdy w tekście pojawia się tu. Ils désertent opacznie zrozumiane przez Pana/Panią i Ciebie zamienia się w île déserte. Tak to mniej więcej wygląda.

Linda Lê, a raczej odrobina Orientu zawarta w tym nazwisku trafia w czułą nutę, a rozpoczynający Lame de fond duch, przemawiający zza grobu i konstruujący zarazem pierwsze z czterech świadectw przywodzi na myśl opowiadanie Akutagawy. Rozbudzone nadzieje zasypiają jednak ze znużenia, które przeradza się w rozczarowanie. Nieco za połową zaczynają się powtórzenia, które zabijają całą historię. Interesujące pozostają jednak cztery różniące się (choć nie do przesady) doborem języka narracje i cztery punkty widzenia. Ciekawy też jest przekrój przez pokolenia, różne style życia i przenikanie się Wschodu z Zachodem.

L’enfant grec Vassilisa Alexakisa to bardzo ciekawa pozycja na tegorocznej liście. To narracja, która, tak jak jej autor, chodzi o kulach. To powieść, której nie można przeczytać z rozpędu. Spowalnia czas, bo snujący opowieść nie może się spieszyć, ma bardzo dużo czasu na drobiazgową analizę najróżniejszych elementów rzeczywistości, na wspominanie lat dziecięcych i rozważania o sytuacji we współczesnej Grecji ogarniętej kryzysem. Ta powieść to hołd złożony młodzieżowej literaturze francuskiej i Ogrodowi Luksemburskiemu, który nie tylko jest świadkiem wielu niezwykłych historii, ale który sam staje się bohaterem. Przenika ją nostalgia za przeszłością, fascynacja tym, co tak jak marionetki, należy do świata, który nieubłaganie przemija. Jak pisze sam autor: To książka o życiu i śmierci [...], o zdrowiu i chorobie [...], ruchu i trwaniu, geście i słowie, [...], kłamstwie i prawdzie, śnie i jawie, pamięci i zapomnieniu, bogactwie i biedzie, naiwności i wyrachowaniu. Omal nie dodałem, że o bycie i nicości, ale w porę się powstrzymałem.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

Lato w pełni…

…a ręce pełne pracy!

Ostatnio miałam przyjemność tłumaczyć napisy do części filmów z serii Maroko. Ciało i dusza w reżyserii Izzy Genini, które będą wyświetlane w ramach Brave Festival 2012. Po tym doświadczeniu muszę stwierdzić, że przekład audiowizualny to obok przekładu literackiego typ tłumaczenia, który sprawia mi najwięcej radości i satysfakcji. Ma specyficzne wymagania, choć akurat to konkretne tłumaczenie filmu muzyczn0-dokumentalnego, w którym mniej jest dialogów, a gdzie liczy się przede wszystkim obraz i dźwięk pozwala na nieco większy komfort pracy.

Choć język angielski zszedł ostatnio nieco na drugi plan, to staram się go nie zaniedbywać. Podczytuję, podsłuchuję…i szykuję się do przełożenia fragmentu utworu Colma Tóibína, który zaproponowali do tłumaczenia organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Więcej o konkursie tutaj.

I ciągle jeszcze tłumaczę wraz z grupą znajomych z Koła Naukowego Romanistów jedną z powieści z zeszłorocznej Listy Goncourtów.

Leave a Comment

Filed under Uncategorized

poczucie humoru

Na rozchmurzenie listopadowego nieba odrobina haseł naukowych sprowadzonych do absurdu. Wiele już napisano na temat różnic kulturowych, także tych dotyczących sfery humoru. Jak bardzo się różni francuskie poczucie humoru od polskiego można sprawdzić na własnej skórze odwiedzając te oto strony (niestety nie wszystkie hasła mają odpowiedniki, ale tak czy owak warto zobaczyć co śmieszy dwa europejskie narody):

Désencyclopédie
Nonsensopedia

Leave a Comment

Filed under Uncategorized